Hipokryci atakują
W mediach pełno krytyki szkół wyższych. Za to, że za dużo uczą teorii i nie dostosowują absolwentów do wymogów rynku pracy. Do ataku ruszyli przedsiębiorcy, dziennikarze, nawet pani minister włączyła się w szeregi nagonki, zapowiadając w tej sprawie nadzwyczajne zebranie rektorów.
Zarzut wcale nie nowy, odkąd sięgam pamięcią mówiło się, że uczelnie źle przygotowują przyszłych pracowników. Teraz nowy etap dyskredytacji akademików zaczął prezes PZU, który zapewne sam uważa się za wzorowego pracodawcę. Podobnie pani minister, która dopiero co przeforsowała nowe prawo o szkolnictwie wyższym i nagle stanęła po stronie krytyków uczelni, czyli przyznaje tym samym, że forsowała błędną ustawę.
Zarzuty stawiane nauczycielom akademickim przez luminarzy rynku pracy układają się w następująca hipokryzję: źle uczycie i dlatego nie mamy kogo zatrudniać. Rozumiem, że jak zaczniemy dobrze uczyć, to nagle przybędzie tyle wolnych etatów, a absolwenci będą mogli w nich przebierać. To bzdura oparta na fałszywym założeniu, jakim jest przyjęcie opcji istnienia w Polsce normalnego rynku pracy. Normalnego, czyli zbudowanego nie na korupcji, nepotyzmie, partyjniactwie i selekcji negatywnej, ale na kreatywności, konkurencji, preferencji kwalifikacji i doświadczenia.
Na tych ostatnich atrybutach osób starających się o pracę, wcale nie zależy pracodawcom. Oni chcą przede wszystkim pracownika taniego, potem bezgranicznie oddanego (na zasadzie zniewolenia); wysokie kwalifikacje są na ogół zbędne a doświadczenie nieprzydatne. Dla takiego szefa liczy się możliwość maksymalnego wykorzystania nowego pracownika, może mieć też znaczenie jego wpływowy krewny, albo rodowód polityczny. W ostateczności ceni się też lizusostwo, donosicielstwo, tępe wykonywanie najgłupszych poleceń. W przedsiębiorstwach komercyjnych ważna jest oszczędność, w instytucjach publicznych sprawozdawczość.
I ci, którzy takim systemem realnych kryteriów rekrutacji zarządzają, mają czelność mówić, że ,,uczelnie wypuszczają złych absolwentów’’. Tymczasem sami palcem nie kiwną w celu wykorzystania uczelni do wypuszczania dobrych absolwentów. Pierwszy dowód to bardzo niskie nakłady na badania i rozwój. Ale są i inne przykłady lenistwa szefów i właścicieli firm. Nigdy żaden pracodawca nie zwrócił się do mnie (ani do moich kolegów) z pytaniem co sądzę o danym kandydacie do pracy, który był moim magistrantem. A ja sporo wiem o swoich studentach i chętnie udzieliłbym rekomendacji tym najzdolniejszym i najbardziej pracowitym. Czasami nawet piszę takie listy pochwalne, ale nigdy nie usłyszałem, aby ktoś to wziął pod uwagę lub nawet z zainteresowaniem przeczytał. W urzędach zatrudniają po protekcji, w firmach byle za minimalną płacę. Który przełożony zaprząta sobie głowę oglądaniem dyplomu, zapoznaniem się z pracą magisterską, zapytaniem o promotora? Co by się musiało stać, aby taki ważniak poniżył się do wysyłania maila lub telefonowania do uczelni celem zrobienia wywiadu na temat potencjalnego pracownika?
W PRL służby specjalne zwracały się do profesorów z pytaniami o to, kogo warto zwerbować. Teraz funkcjonariusze ABW, AW, CBŚ, CBA (i innych służb) nie szukają na uczelni rad w sprawach o zatrudnienie. Gdy rok temu moje dwie magistrantki starały się o pracę w policji, to od razu byłem pewien, że tę robotę dostaną, bo były świetne. Policyjni specjaliści od rekrutacji poddali dziewczyny testom, a tymczasem bez kosztownych sprawdzianów i straty czasu moja diagnoza była trafna. Wystarczyło więc zapytać promotora, kto się nadaję do tego aby być gliną, a kto nie.
Hipokryci atakujący nauczycieli akademickich za bezrobocie w Polsce, próbują w ten sposób odsunąć od siebie odpowiedzialność za rozregulowanie rynku pracy. Rozumiem, że pracodawcy robią z siebie prokuratorów i sędziów. Ba, mogę nawet robić za sprawcę, w tej grze w bambuko. Ale dlaczego marginalizuje się studentów? Ich głos nie jest specjalnie brany pod uwagę, ani w debacie o sytuacji na rynku pracy, niewiele mają do powiedzenia na temat pracy profesorów i doktorów (a ostatnia reforma miała to zmienić), jeszcze mniej liczą się gdy zostaną początkującymi pracownikami (bo młodzi i dopiero ,,po szkole’’).
Warto byłoby zapytać absolwentów szkół wyższych, jak postępują przy rekrutacji pracodawcy (oraz ich janczarzy z działów HR). Na porządku dziennym jest zachowanie pełne arogancji, seksizmu, chamstwa. Konkursy w instytucjach publicznych na wolne stanowiska są w zdecydowanej większości ustawione pod konkretne osoby, a przyjmowanie do pracy w przedsiębiorstwach odbywa się według kryteriów obśmianych w wielu czarnych dowcipach (np. Pechowców nie potrzebujemy).
Tego nagannego procederu nie zmieni narzekanie na uczelnie. Czy w ogóle coś zmieni? Trudno powiedzieć. Ale doświadczenie uczy, że największe głupoty, tyranie i bezsensowne systemy przemijają, a czasami ustępują nawet szybko pod wpływem zwykłego stuknięcia się w czoło. Więc puknicie się i wy, drodzy specjaliści od rynku pracy…