Wirtualna perspektywa
Od roku jestem wirtualnym wykładowcą, prowadząc zajęcia ze studentami na platformie zdalnego nauczania dla łódzkiej uczelni. Pojawia się coraz więcej tego typu propozycji. Za kilka lat może tęsknym okiem zacznę patrzeć na drzwi gabinetu w oczekiwaniu na realnego studenta, który się spóźnił, zapomniał, nie zdał, albo przynajmniej czegoś nie zrozumiał i przyszedł to wyjaśnić osobiście.
Wirtualne kształcenie to kolejny efekt postępu technologicznego, z którym się trzeba zmierzyć. Kilkanaście lat temu założyłem skrzynkę e-mailową, od kilku lat mam własną stronę WWW, a od kilkunastu miesięcy udzielam się na portalach społecznościowych. Niełatwe to było na początku, ale teraz to już polubiłem. Natomiast z tym pełnym kształceniem na odległość idzie mi wyjątkowo opornie.
Z pewnością obecność wykładowcy w necie będzie normą, a nie kaprysem. Poza zajęciami, egzaminowaniem (to też już przerabiałem) za pośrednictwem platformy cyfrowej, nową jakość pracy wprowadzą e-indeksy (są już m.in. na UJ). Może to i dobrze, skończy się kilkugodzinne wpisywanie ocen do indeksu, karty, protokółu (w sesji zajmuję mi to kilka roboczo-dniówek); nie będzie tłumaczeń z powodu nieterminowego zgłoszenia się po wpis; znikną indeksy, na których widoczne są ślady łez (bo nie dopuszczam myśli, że to inna ciecz się tam wylała).
Nie cieszy mnie jednak ta perspektywa. Ostatecznie to cały system akademickiego kształcenia (można na ten temat wiele wygooglować lub wyyutobować) już w starożytnej Grecji polegał na tym, że nauczyciel szedł po ogrodach, a zanim podążała grupa uczniów. Mogę odpuścić sobie owe spacery wśród zieleni, ale szkoda było sprowadzić swoją pracę i kontakty ze studentami tylko do komputera. Dlatego zapraszam na dyżur.